Trasa drugiego wypadu w Beskid Śląski prowadziła trasą: Czantoria – Szoszów – Wielki Stożek – Wisła Głębce
Nauczeni doświadczeniem, że lepiej iść wcześniej rano, zanim Słońce wstanie na dobre pobudka nastawiona była na 6 rano. Śniadanie, pakowanie i o 7 staliśmy już na przystanku. Niestety ani Agnieszki, ani mój urok tym razem nie zadziałał. Nie udało się złapać “stopa” (może dlatego, ze o tej godzinie prawie nic nie jeździło ? ) i musieliśmy jechać autobusem. 7:20 wsiedliśmy w autobus i udaliśmy się w kierunku Ustroń – Czantoria.
8:00 byliśmy na miejscu i ruszyliśmy w kierunku szczytu. Fajne uczucie ruszać na górę, kiedy wszystko pozamykane, cisza spokój, nawet kolejka nie chodziła. Za drogę podejścia wybraliśmy drogę pod kolejką.
Oj umęczyliśmy się co nie miara, podejście jest straszliwe. 3/4 trasy noga za noga ciągnęliśmy w górę, chociaż nie było najprzyjemniej. Po tym fragmencie odbiliśmy w lewo na jakąś drogę techniczną dla samochodów i szliśmy dalej już nieco bardziej płaskim odcinkiem. Jak się później okazało droga prowadziła do stoku narciarskiego, który również dość mocno nas zmęczył 🙂 Było ciężko !
Na szczycie krótki odpoczynek, napojenie, fotka i można ruszać dalej.
Dalej, w drogę na Soszów. Były lasy, było z górki, było fajnie. Nogi zmęczone po podejściu na Czantorię bardzo się cieszyły. Znowu na początku trochę ludzi i dalsza część trasy w ciszy i spokoju, leśnymi ostojami ;).
Trochę drogi później – chyba ze 2 godziny dotarliśmy na Soszów. Znowu uwielbiana przez Agnieszkę konserwa, która jak widać po minie smakuje równie dobrze jak na poprzedniej wyprawie.
Urokliwy most, przed którym trzeba skręcić w te krzaki po prawej i tam jest szlak, który prowadzi do czarnego szlaku ! 🙂 Pamiętajcie, bo my poszliśmy prosto i trzeba się było wracać 😉
Szlak prowadził dziurami, które chyba mało kto odwiedza. Przeszliśmy przez mały dworzec, kawałkiem drogi na Istebną, by następnie wejść w osiedle, skąd polami w las i tym lasem aż do Malinki.
Momentami trawa sięgała do pasa, co sugerowało, że nikt tamtędy nie chodzi. Jagody były ogrooomne, ale już nie mieliśmy siły ich zbierać ! 🙂
Na końcu spotkaliśmy przemiła Babcię, która stwierdziła, że gratuluje nam sił, żeby przejść taki kawał drogi. Pogawędziliśmy o pogodzie, jagodach i poszliśmy do domku. Ha, poszliśmy…. ponad 4 km szliśmy i nikt ! nie chciał się zatrzymać, a autobus za 40 minut 🙂
Doszliśmy do domu, jak dwa cienie. Jeszcze jedno podejście, jedno wzniesienie i byliśmy w domu. Piękna przygoda. Prysznic, zmiana ciuchów i na ogródek na kolację ! Cycki z kuraka i pomidorki z ogórkiem .. mmm 😉